Wspomnienia Helci
WSPOMNIENIA Z PRZEŻYWANIA ŚWIĄT BOŻEGO NARODZENIA
Rodzina moja składała się z rodziców i pięciorga dzieci. Wcześniej jeszcze była babcia i starsze rodzeństwo przyrodnie. Urodziłam się w niezbyt fortunnym okresie, bowiem moje lata dziecięce przypadły na okres wojny, a najpiękniejsze lata młodości, a później życia dorosłego na czas budowy i umacniania się komunizmu. Jednak, jak daleko sięga moja pamięć, to Święta Bożego Narodzenia przeżywaliśmy radośnie, w oprawie zachowywanych w mojej rodzinie tradycji. Już pierwsza niedziela Adwentu wprowadzała w nas w czas oczekiwania i przygotowania duchowego, bo tradycja była, że na roraty odprawiane wówczas o godzinie szóstej rano, szli gromadnie wszyscy, kto tylko mógł, a szczególnie młodzież i dzieci.
Zewnętrzne przygotowanie do Świąt to robienie zabawek do wystroju choinek. Klejone z kolorowych bibuł, papierów i słomek przeróżne wycinanki, bombki, jeżyki, łańcuchy, może nie były tak piękne i błyskotliwe, jakie obecnie kupuje się w sklepach, ale ile ciepła i radosnego nastroju wprowadzało do domu ich wykonanie.
Z okresu lat dziecinnych i młodości, najbardziej zapisał się w mojej pamięci dzień wigilijny. W tym dniu byliśmy już wszyscy pojednani z Bogiem, bo o odbyciu spowiedzi nikt nikomu nie musiał przypominać. To było oczywiste. Inaczej żadne z nas nie śmiało by wyciągnąć ręki do opłatka. Już od rana, w radosnej krzątaninie wokół przygotowywanych potraw i ubierania choinki darzyliśmy się jakby spotęgowanym uczuciem miłości. Uczucie to wyzwalało się w nas spontanicznie. Prześcigaliśmy się z przychodzeniem z pomocą mamie i sobie wzajemnie. Kiedy indziej zdarzało się, że ktoś kogoś pociągnął za włosy, czy pokazało język, ale w tym dniu nic takiego zdarzyć się nie mogło. Każdy z nas, jakiś niestosowny incydent odczułoby, jako poważny wyrzut sumienia, że zakłóciłoby to harmonię tego wyjątkowego, świętego dnia. W dzień wigilijny nad naszą rodziną, w jakiś szczególny sposób unosił się Anioł dobroci, miłości i pokoju.
Potrawy przygotowywała mama, a my w miarę wzrastania włączaliśmy się do pomocy. Z tego co pamiętam, nie były to jakieś wyszukane dania, ale proste potrawy sporządzane z wytworzonych w gospodarstwie produktów, czy uzbieranych w lesie grzybów. Była kapusta z grzybami, grzyby smażone, grzyby w cieście naleśnikowym, pierogi z grzybami. Były kluski z makiem, których niestety nie za bardzo lubiłam. Były racuchy, kompot z suszonych owoców. Były śledzie i inne ryby. Najbardziej jednak tradycyjną potrawą, przygotowywaną ze szczególnym namaszczeniem był kisiel z owsa mielonego w żarnach. Wszystkie potrawy były kraszone olejem tłoczonym z siemienia lnianego, którego zapach był tak przyjemny i pobudzający apetyt, że z niecierpliwością oczekiwaliśmy wieczerzy. Był to zapach niespotykany obecnie na wigilię.
Tradycją od zawsze praktykowaną w naszej rodzinie, którą przeniosłam do własnego domu, jest dzielenie się przed świętami z sąsiadami np. szklanką maku, garścią grzybów, owsianką, kisielem, jajkami, czy czymkolwiek innym. Dzielenie się z innymi, według mojej mamy, miało zapewnić rodzinie dostatek i Boże błogosławieństwo. I to się potwierdzało, bo przeżyliśmy w miarę dobrze wojnę, okupację, okres gnębienia „kułaków” w ramach kolektywizacji wsi w czasach komunistycznych i nigdy nie zaznaliśmy głodu.
A wracając do dnia wigilijnego. Kiedy zbliżał się wieczór, prace w gospodarstwie kończono wcześniej. W domu wszystko już było przygotowane, mieszkanie uprzątnięte, a domownicy odświętnie ubrani. Wtedy tato wychodził na podwórze i za chwilę wracał z wiązeczką pachnącego siana i z wiązanką zboża, najczęściej żyta lub pszenicy, zwane „kolędą”. Wchodząc do domu pozdrawiał domowników chrześcijańskim pozdrowieniem: „Nich będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Wszyscy głośno odpowiadaliśmy: „Na wieki wieków. Amen”. Następnie mówił: „Winszuję w Wigilię Bożego Narodzenia, zdrowia i wszelkiej od Boga pomyślności”. A mama odpowiadała: „I daj Boże, abyśmy szczęśliwie następnego roku doczekali”. Był to bardzo uroczysty moment Wigilii. Wszyscy staliśmy cichutko, bardzo skupieni, a do oczu napływały łzy, łzy szczęścia i radości. Braliśmy z rąk taty te symbole dnia wigilijnego: siano układaliśmy równiutko na stole , a stół przykrywaliśmy białym, lnianym obrusem, a „kolędę” (wiązkę zboża) stawialiśmy w kącie mieszkania. Zastawialiśmy stół przygotowanymi potrawami i kładliśmy w pobliżu taty biały opłatek. Ustawialiśmy się wszyscy wokół stołu i odmawialiśmy pacierz. Potem tata dzielił się opłatkiem z mamą i z nami i w prostych słowach wypowiadał nam życzenia. Po nim pozostali członkowie rodziny, wśród rodzinnego zamieszania, przepełnieni życzliwością, składali sobie serdeczne życzenia. Po podzieleniu się opłatkiem zasiadaliśmy do wieczerzy wigilijnej. W czasie wieczerzy nie rozmawiano o problemach, kłopotach, ale dzielono się radościami: dzieci szczebiotały radośnie. Po wieczerzy gromadziliśmy się wokół choinki, na której zapalaliśmy wspólnie kolorowe, woskowe świeczki i śpiewaliśmy głośno kolędy. Migocące płomyki świec wlewały w nasze serca błogie ciepło. Pod choinką nie było upominków i nikt na nie nie czekał. Sami dla siebie byliśmy darem. Po śpiewie kolęd gasiliśmy świeczki na choince i zabieraliśmy się do sprzątania stołu. Siano tata zabierał ze stołu i zaniósł je zwierzętom. Snop żyta lub pszenicy („kolęda”) po świętach był wynoszony i przechowywany do czasów siewów. Gdy rozpoczynały się siewy tata robił wgłębienie w roli w formie krzyża i wrzucał w nie ziarna wykruszone z „kolędy” i w prostych słowach prosił Boga o obfity plon i szczęśliwe zbiory. I potem dopiero tata brał przed siebie wypełnioną zbożem plecionkę, zwaną „krupką” i rozpoczynał siew.
W swoich wspomnieniach najchętniej i najczęściej wracam myślami do czasu, kiedy to starsi bracia przyjeżdżali z wojska na święta, albo kiedy byli już po wojsku. Lubiłam te święta z nimi. Jak dorastaliśmy mieliśmy też już swoje koleżanki i kolegów, którzy przed „Pasterką” wstępowali do nas na „kolędowanie”. Nasz dom napełniał się gromadką młodych, radosnych ludzi. Śpiew kolęd napełniał dom. Zapalaliśmy jednak najpierw świeczki na choince i wyszukiwaliśmy w swoich „kantyczkach” (śpiewnik z kolędami) odpowiednich kolęd do wspólnego śpiewania. Śpiewaliśmy aż do wyjścia gromadnie na „Pasterkę”. Tata kiedyś żartobliwie powiedział: „Patrzę, czy od tego kolędowania nie popękały belki”. Salwa młodzieńczego, radosnego śmiechu była wtedy jeszcze większa od głośnego śpiewania kolęd i kantyczek.
W święta jadaliśmy posiłki wspólnie z rodziną i z naszymi koleżankami i kolegami. Byli do stołu zapraszani także nasi prawosławni sąsiedzi. Od pierwszego dnia świąt, aż do Trzech Króli domostwa były odwiedzane przez „kolędników” z Gwiazdą, z szopką bożonarodzeniową i grupą inscenizacyjną zwanymi „Herodami”. Śpiewano kolędy a także różne przyśpiewki przypominające gospodarzom o dania im datku pieniężnego.
Przyszedł czas, kiedy zaczęliśmy opuszczać nasz dom rodzinny i jak ptaki zaczęliśmy z niego wyfruwać, zakładając własne gniazda-rodziny. W miarę możliwości przenieśliśmy do naszych rodzin te rodzinne, wigilijno-świąteczne zwyczaje, bo w tradycji tkwi moc wiary, a znaki zewnętrzne pomagają ją zrozumieć i radośniej przeżywać.
Helena Suchocka